Mnisi z Tybetu nie są wcale tacy święci. To OPRAWCY tygrysów na gigantyczną skalę, a ich okrucieństwo mrozi krew w żyłach
Po wkroczeniu do Tybetu kłusownicy sprzedają towary handlarzom, którzy działają w tybetańskim mieście Shiquanje, niedaleko granicy, a ci z kolei zabierają je do Lhasy. Plac Barkhor jest sercem najsłynniejszego tybetańskiego miasta, punktem obowiązkowym na mapie każdego turysty, z setkami straganów z dywanami, tradycyjnymi kostiumami i tekstami buddyjskimi. Mimo obecności policji handel tygrysimi skórami odbywa się tam bez zakłóceń.
Istnieją dwa typy klientów w Lhasie. Tybetańczycy, którzy kupują skóry do dekoracji swoich tradycyjnych strojów (chup), oraz kupujący z Chin, Hongkongu, Tajwanu i Zachodu. Po Meksyku Chiny są głównym źródłem gatunków chronionych na rynku amerykańskim. W mieście istnieją dwie sieci sprzedawców, jedna muzułmańska (Hui) i jedna etniczna tybetańska. Obie ostro ze sobą rywalizują, próbując sprzedać jak najwięcej towarów.
Tybetańczyków i muzułmanów łączą wspólni dostawcy i kłusownicy, z których obie grupy czerpią, ile się tylko da. Liczba osób zaangażowanych w dwie sieci nie przekracza pięćdziesięciu, a wszystkie sprzedają także inne produkty. Transakcje odbywają się w biały dzień. Aby przyciągnąć klientów, sprzedawcy umieszczają skóry z lisów lub owiec na stojakach przed sklepami nazywanymi bardzo pokracznie np. Publiczny Przydatny Sklep z Dywanami. W tych sklepach zagraniczni klienci umawiają się na spotkania, na których dopiero jest im pokazywany właściwy towar.